Aby móc pójść do lekarza, moja Mama musiała wziąć dzień urlopu. Wczoraj, gdy chciała po pracy odebrać wyniki badań, dowiedziała się, że jest to możliwe jedynie w godzinach 8:00–16:00. Czyli właśnie w czasie, gdy zdecydowana większość Polaków (także moja Mama) akurat pracuje. I co teraz? Wyjmować kolejny dzień z urlopu tylko po to, żeby odebrać parę papierków?
Już pomijam kosmiczny okres oczekiwania na wizytę lekarską. Bo od dawien dawna wiem (jak chyba wszyscy oprócz krańcowych durniów), że to fundamentalny "standard" obowiązującego u nas systemu, któremu zatrważająco blisko do zatęchłego socjalizmu. I jeszcze jestem w stanie wytłumaczyć potrzebę brania w urlopu w dniu wizyty lekarskiej. Bo nie jesteśmy w tym systemie (chociaż na niego płacimy!) klientami - więc to nie my wyznaczamy sobie godziny wizyt lekarskich, tylko nam wyznaczają.
Dziwię się tylko, czemu zmusza się ludzi do rezygnowania z następnego dnia urlopu dla takiego drobiazgu. Czy nie można by jakoś rozsądniej ustalić te godziny (przecież przychodnie otwarte są do 18:00, a nawet dłużej!)? Albo odrobinę uprościć pewne procedury (dlaczego wyniki badań można odebrać wyłącznie w laboratorium czynnym od 8:00 do 16:00??)? I dlaczego uparcie jak bumerang powraca tu skojarzenie z serialem "Alternatywy 4", w którym prezes spółdzielni przyjmował petentów "w każdy pierwszy czwartek miesiąca od 16:00 do 16:15"?
Po chwili zaś sam sobie się dziwię, że się dziwię, skoro już lata temu śp. Stefan Kisielewski wszystko doskonale wyłożył: Socjalizm bohatersko walczy z problemami nieznanymi w żadnym innym ustroju. (PRL walczyła m.in. z nierozwiązywalnym problemem skupu butelek - III RP ma do rozegrania m.in. batalię na miarę Racławic 1794 o możliwość dogodnego odbioru wyników badań w przychodniach).
Ale niech ktoś tylko piśnie o prywatyzacji lecznictwa... Takimi się w XXI-wiecznej Polsce dzieci straszy.